Artur Górski
Świadek śmierci lustra

Wydanie pierwsze | First edition
Powieść sensacyjna

 

 

Fragment...

    (...) Przedsiębiorca pogrzebowy nie przerywał Karolowi. Pozwolił mu opowiedzieć historię o dziennikarzu, którzy drąży temat ewentualnego zabójstwa Stefana. W czasie, gdy Karol, jąkając się i pocąc wylewał z siebie urywane zdania, tamten jadł mięso i popijał winem. Po kilkunastu minutach zapadło milczenie. Karol skończył i wbił wzrok w przedsiębiorcę. Ten spytał:
    - Czy to już koniec?
    - Tak, koniec. Czy to mało?
    - Nie - odparł spokojnie zapytany i pociągnął ostatni łyk rubinowego napoju. - Wcale nie tak mało. A zważywszy na to, że podobne historie przeważnie mają wiele wątków, wiele tez i niejasności, mógłby pan mówić o wiele dłużej. Tym bardziej, że pan nie do końca wierzy w to, co wygaduje. Ba, pan wie, że to jest stek bzdur i wie pan, że ja także to wiem. Zabawne, obaj wiemy, a jednak czeka nas śmieszna gra, w której pan będzie mnie przekonywał o wiarygodności swej historii, a ja będę się bronił. I pan w końcu wierzy w to, że zabiłem Stefana. A przynajmniej przyczyniłem się do jego śmierci. W pańskich oczach jestem przecież tylko człowiekiem, który żyje z cudzej śmierci, samemu balansując pomiędzy tą i tamtą rzeczywistością.
    - Nie rozumiem...
    - A co tu rozumieć? Pan pewnie sądzi, że przedsiębiorca pogrzebowy niesie z sobą śmierć, że nigdy nikomu nie mógłby uratować życia. I moja obecność u Stefana niemal w chwili jego zgonu jest potwierdzeniem pańskiego punktu widzenia.
    - Nie, aż tak naiwny nie jestem, nie powiedziałem, że zabija pan samą swoją obecnością - odparł Karol podniesionym głosem.
    - Czyżby? A nie bierze pan pod uwagę, że stojąc w korytarzu mógłbym na przykład podpowiadać Stefanowi kolejne ruchy? Instruować, jaki zastosować węzeł, czym posmarować sznur, czy nabrać powietrza w płuca, czy też wypuścić?
    - Wcale nie jestem pewien, czy pan ma taką wiedzę.
    - O właśnie! Rzeczywiście - nie mam takiej wiedzy. Ja kocham życie bardziej, niż niejeden hedonista. Do licha, sam jestem hedonistą. Być może trudno w to uwierzyć, ale każdej nocy cieszę się, że już wkrótce nadejdzie kolejny dzień. Bo jestem pewien, że spotka mnie coś dobrego. Ja, proszę pana, złe rzeczy umiem interpretować opacznie. Zna pan to przysłowie "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło". Ono się sprawdza. Zresztą złe rzeczy dzieją się o wiele rzadziej niż dobre. Być może dlatego właśnie tak nas bolą.
    - Nie wiem, czy ma pan rację - mruknął Karol. - Złe rzeczy są tak samo powszednie, jak dobre. Może nawet powszedniejsze.
    - Pan filozofuje, bo ma pan małe doświadczenie życiowe. Ja przeciwnie, dużo już widziałem i wiem, że mam rację.
    - A wracając do dziennikarza?
    Przedsiębiorca wstał zza trumny, zmiął zatłuszczoną serwetkę i rzucił ją Karolowi pod nogi. - Dziennikarza? Nie ma żadnego dziennikarza. A właściwie pan nim jest. W pańskiej głowie zrodził się szalony, to znaczy szalony na pańską skalę, pomysł. Pomysł, by odkryć coś potwornego. Stać się obrońcą prawa, więcej, obrońcą ludzkości przed zalewem najgorszych indywiduów, takich właśnie cynicznych morderców z zakładów pogrzebowych, jak ja. Już na samą myśl o mnie przechodzą pana ciarki. Nie, nie tak. Muszę to sprecyzować. Pan nie jest dziennikarzem. To nie pomysł narodził się w pańskiej głowie, ale ów dziennikarz, który, poza pańską kontrolą, rozpoczął swoje idiotyczne śledztwo. Pan jest tylko czytelnikiem, manipulowanym przez niego. Za sprawą tego paparazzi uwierzył pan w zło, które czai się na każdym kroku. Ośmielił się pan przyjść do mnie z oskarżeniem, bo on pociąga sznurki.
    - Jakie sznurki?
    - Te, do których przywiązane są pańskie ręce, nogi, głowa. Niestety, drogi panie Karolu, prawda jest o wiele prostsza. A może właściwie skomplikowana. Nikt nikogo nie zabił. Stefan powiesił się sam. Rozumie pan? Sam! Bez niczyjej pomocy, po prostu nie dał sobie rady z gnębiącymi go koszmarami. Tak, głównym powodem była kobieta. Tyle że rozstanie z nią, a potem świadomość, że daje sobie radę bez niego, stała się powodem rosnącej z dnia na dzień frustracji. Bo, nie wiem, czy zauważył pan to na jego twarzy, on sam miał poczucie wielkiej przegranej. Jedni żyją bez żadnych marzeń, drudzy kroją marzenia do swych możliwości. Ale są tacy, i do takich należał Stefan, którzy wierzą, że zostali przez los namaszczeni do realizacji wielkich celów. I im bardziej mijają się z tymi celami, tym mocniej są przekonani, że muszą nadrobić stracony czas. I marzą o jeszcze większej sławie, dążenia ich stają się absolutnie niewykonalne. Najpierw z pomocą przychodzi alkohol, potem nierzadko narkotyki. Ale alkohol nie jest cudownym środkiem, za jego pomoc słono się płaci. Przychodzi wreszcie taki moment, gdy przestaje pomagać. Nie daje ani miłego podniecenia, ani zapomnienia. Niezdobyta góra pojawia się w delirycznych koszmarach, pączkuje, zalewa horyzont. Jest pan człowiekiem inteligentnym, więc nie muszę panu mówić, co jest na końcu tej drogi.
    Przez małe okienko w biurze wpadł promień słońca, odbijając się w butelce z winem - zapłonęła jak znicz.
    - Wie pan co jest na końcu drogi? - kontynuował przedsiębiorca - przepaść. To zresztą łatwo sobie wyobrazić. Drogi panie Karolu, w ogóle mam wrażenie, że ogląda pan zbyt dużo filmów, brutalnych filmów. Pańskie podejrzenia są tego efektem.
    - Myli się pan, nie mam czasu, żeby chodzić do kina. Za telewizją nie przepadam. Rozumie pan, mały ekran, wszystko w miniaturze - odparł Karol.
    - Aha, wszystko w miniaturze... Ładnie powiedziane. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że świat w telewizji jest w gruncie rzeczy miniaturą realnego świata. Jeśli jakiś przywódca grozi nam wojną z ekranu, to nie należy się go bać, bo to tylko żałosna karykatura. Nieważne. Wobec tego czyta pan za dużo książek, a nie wątpię, że kocha pan literaturę.
    - Bo ja wiem...
    - Wierzę w pana, panie Karolu. Przypadek Stefana był wielokrotnie opisywany w powieściach. Czytał pan może "Stillera" Maxa Frischa?
    - Chyba tak, ale dość dawno.
    - Stefan nie był Stillerem. Bo Stiller, po powrocie z Ameryki, dokąd uciekł przed samym sobą i swoją miłością, Juliką, nie chciał przyznać, że jest Stillerem. Nawet przed tymi, którzy go doskonale znali i rozpoznawali. Trochę nieporadnie, ale jednak konsekwentnie grał rolę, jaką sobie napisał. Bo Bogiem a prawdą każdy jest tym, kim chce być. Jeśli powie mi pan, że już nie jest Karolem, tylko kimś zupełnie innym, nie uznam pana za szaleńca. Chirurgia plastyczna dotyczy nie tylko ciała, ale i duszy. Stefan nie wypierał się, że jest tą samą osobą, która wyjechała do Ameryki, czyniąc jakąś tam, bądźmy szczerzy, niezbyt wielką krzywdę Matyldzie. Nie przyszło mu do głowy, żeby wyprzeć się siebie, a tym samym całego bagażu przeszłości. Najgorsze, że nie mógł wyprzeć się siebie przed samym sobą. W ogóle nie miał pomysłu na swój ciąg dalszy. Po kilku latach zrozumiał, że doszedł do końca drogi, że ciągu dalszego być nie może. Czy pan naprawdę wierzy, że było coś więcej niż tylko nędzne, żałosne, wręcz prymitywne samobójstwo?
    Karol nie odpowiedział. Uznał, że nawet jeśli przedsiębiorca kłamie, to on, Karol, nie jest w stanie dalej prowadzić swego nieudacznego śledztwa. Przeprosił rozmówcę i odwrócił się, by wyjść. Jednak zatrzymał się na chwilę:
    - Kiedy spotkaliśmy się tam, na końcu drogi, powiedział mi pan, że teraz ja i Matylda będziemy grali główne role w tym filmie...
    - Że mam takie wrażenie.
    - I co? Nadal pan je ma?
    - Chyba się nie pomyliłem, przynajmniej co do pana. Oczywiście taka główna rola, jaki film.
    - Licha?
    - To pan powiedział, a ja nie zaprzeczam. Pańska wizyta u mnie, pańskie rewelacje... tego nie może grać statysta, taką rolę autor powierza wyłącznie głównemu bohaterowi. Na tym rola się kończy, wraca pan do niebytu. Może kiedyś świat filmu jeszcze się o pana upomni.
    Karol kiwnął głową, ciężko westchnął i otworzył drzwi.
    - Myli się pan - usłyszał jeszcze. - Ta rozmowa wcale nie musi kończyć naszej znajomości. Cały czas jestem zainteresowany przyjęciem pana do pracy. Pracy, która ma tyle wspólnego ze śmiercią, ile mają z nią nieboszczycy. Moja firma istnieje nie po to, by łączyć się z zaświatami, ale by zarabiać pieniądze. Duże pieniądze.
    

* * *    

    W dniu, w którym miała się odbyć premiera "Pogardy", woźny wywiesił na drzwiach teatru ogłoszenie następującej treści: "Dyrekcja teatru Miejskiego uprzejmie informuje, że dzisiejsza premiera została odwołana. O zmianach w repertuarze poinformujemy wkrótce".
    Ci, którzy znali całą sprawę od kulis, wiedzieli, że tym razem nie chodziło ani o chorobę aktorki, ani o strajk płacowy załogi. Ale o to, że pewien młody dziennikarz przyszedł do dyrektora teatru i opowiedział mu całą historię Matyldy, szczególnie jej pomysł na promocję sztuki i własnej osoby.
    - Wie pan co - miał odpowiedzieć dyrektor - śmierdzi mi ta sprawa. Nikt nie uwierzy, że ona tak sama, z siebie. Ludzie pomyślą, że wspólnie wymyśliliśmy tę mistyfikację. Gdyby to jeszcze była naprawdę dobra sztuka, to by nam to wybaczono. Ale co tu dużo gadać, ta sztuka to pretensjonalny, ciężki gniot.
    - To dlaczego zdecydowaliście się na jej wystawienie? - miał spytać dziennikarz.
    - Promocja młodych talentów, ot co. Dostaliśmy na to pieniądze z gminy, zorganizowaliśmy konkurs, ona nadesłała sztukę i... wygrała. To była jedyna kandydatura. Dzisiaj młodzi nie chcą się bawić w dramaturgię. Grać w teatrze, owszem, zawsze to pierwszy krok na drodze na kariery filmowej. Ale pisać niskopłatne sztuki? Po co?
    Dyrektor jednak nie wiedział, że pewna młoda aktorka, przeciągając się leniwie w łóżku dziennikarza, poprosiła go: "Idź do mojego dyrektora, opowiedz mu o wszystkim. Może zrezygnuje z ŤPogardyť? Nie chcę grać tej idiotki, co nie umie się pogodzić z tym, że faceci zmieniają kobiety, kobiety facetów, faceci facetów, kobiety kobiety... i tak dalej. Wszystko płynie, życie, wino, gin, whisky, sperma, nalej mi jeszcze, nie chce mi się wstawać".

* * *

    O zmianach w repertuarze teatru Matylda dowiedziała się, jak inni, z ogłoszenia na drzwiach. Kobieca intuicja podpowiedziała jej, co się za tym kryje. Postanowiła nie pytać dyrektora o powody jego decyzji. Poszła do najbliższej budki telefonicznej, aby zadzwonić do swego przyjaciela. Ten nie bardzo chciał rozmawiać, wydukał z siebie jedynie: "Widzisz, oni o wszystkim wiedzą, przycisnęli mnie, nawet policja zaczęła węszyć wokół mnie. Rozumiesz, to była ryzykowna zabawa. Krytycy dzwonią do mnie i pytają o twoje wcześniejsze utwory. Ja nie wiem co im odpowiadać. Boję się, że jak wszyscy się do mnie dobiorą, to zacznę sypać. Właściwie już kazano mi pisać sprostowanie. No, że nie sprawdziłem tej wiadomości o twoim zniknięciu, że prawdopodobnie to był twój kaprys... Słuchaj, Matylda. Dajmy temu spokój. Niedługo sprawa przycichnie, wszyscy o wszystkim zapomną. Jeszcze kiedyś wystawisz swoją sztukę. Napiszę ci znakomitą recenzję.
    Matylda rzuciła słuchawkę.
    Nie wiedziała, co z sobą zrobić.
    W końcu przyszło jej to do głowy.
    Jej miejsce przy Stefanie.
    Mimo wszystko.
    A raczej wbrew wszystkiemu.
    I będzie z nimi Paul Delvaux.
    Poszła nad tory.
    Przyglądała się mijającym ją pociągom. I cały czas zastanawiała się, czy miejsce jej w wagonie, czy pod wagonem.
    Raz wychylała swe ciało, by skoczyć pod pociąg i raz na zawsze skończyć to nieudane życie.
    A raz odchylała się do tyłu, w lęku przed gigantycznym cielskiem lokomotywy.
    Bo jednak chciała żyć.
    Nagle zrozumiała, że ta śmieszna miłość do Stefana, ten drobny incydent niewart choćby jednej łzy, pociągnął już jedną ofiarę.
    I wystarczy.
    A przecież nie należy marnować życia, czy to poprzez śmierć, czy nieustającą żałobę po miłości, tym bardziej że tylu mężczyzn wokoło.
    Kupiła bilet. Nawet nie zapamiętała dokąd.
    A potem wyrzuciła. I jak gdyby nigdy nic - wróciła do domu.

        Artur Górski


(c) Copyright by Andrzej Górski, 2002
(c) Copyright for cover by Andrzej Dudziński, 2002
(c) Copyright by Wydawnictwo AULA, 2002
Projekt okładki:
Andrzej Dudziński
Redaktor:
Piotr Müldner-Nieckowski

ISBN 83-85275-46-0

Wydawnictwo AULA
Podkowa Leśna, ul. Bluszczowa 23