Fragment...
(...)
Przedsiębiorca pogrzebowy nie przerywał Karolowi. Pozwolił mu opowiedzieć
historię o dziennikarzu, którzy drąży temat ewentualnego zabójstwa Stefana.
W czasie, gdy Karol, jąkając się i pocąc wylewał z siebie urywane zdania,
tamten jadł mięso i popijał winem. Po kilkunastu minutach zapadło milczenie.
Karol skończył i wbił wzrok w przedsiębiorcę. Ten spytał:
- Czy to już koniec?
- Tak, koniec. Czy to mało?
- Nie - odparł spokojnie zapytany i pociągnął
ostatni łyk rubinowego napoju. - Wcale nie tak mało. A zważywszy na to,
że podobne historie przeważnie mają wiele wątków, wiele tez i niejasności,
mógłby pan mówić o wiele dłużej. Tym bardziej, że pan nie do końca wierzy
w to, co wygaduje. Ba, pan wie, że to jest stek bzdur i wie pan, że ja
także to wiem. Zabawne, obaj wiemy, a jednak czeka nas śmieszna gra, w
której pan będzie mnie przekonywał o wiarygodności swej historii, a ja
będę się bronił. I pan w końcu wierzy w to, że zabiłem Stefana. A przynajmniej
przyczyniłem się do jego śmierci. W pańskich oczach jestem przecież tylko
człowiekiem, który żyje z cudzej śmierci, samemu balansując pomiędzy tą
i tamtą rzeczywistością.
- Nie rozumiem...
- A co tu rozumieć? Pan pewnie sądzi, że przedsiębiorca
pogrzebowy niesie z sobą śmierć, że nigdy nikomu nie mógłby uratować życia.
I moja obecność u Stefana niemal w chwili jego zgonu jest potwierdzeniem
pańskiego punktu widzenia.
- Nie, aż tak naiwny nie jestem, nie powiedziałem,
że zabija pan samą swoją obecnością - odparł Karol podniesionym głosem.
- Czyżby? A nie bierze pan pod uwagę, że stojąc
w korytarzu mógłbym na przykład podpowiadać Stefanowi kolejne ruchy? Instruować,
jaki zastosować węzeł, czym posmarować sznur, czy nabrać powietrza w płuca,
czy też wypuścić?
- Wcale nie jestem pewien, czy pan ma taką wiedzę.
- O właśnie! Rzeczywiście - nie mam takiej wiedzy.
Ja kocham życie bardziej, niż niejeden hedonista. Do licha, sam jestem
hedonistą. Być może trudno w to uwierzyć, ale każdej nocy cieszę się,
że już wkrótce nadejdzie kolejny dzień. Bo jestem pewien, że spotka mnie
coś dobrego. Ja, proszę pana, złe rzeczy umiem interpretować opacznie.
Zna pan to przysłowie "nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło".
Ono się sprawdza. Zresztą złe rzeczy dzieją się o wiele rzadziej niż dobre.
Być może dlatego właśnie tak nas bolą.
- Nie wiem, czy ma pan rację - mruknął Karol.
- Złe rzeczy są tak samo powszednie, jak dobre. Może nawet powszedniejsze.
- Pan filozofuje, bo ma pan małe doświadczenie
życiowe. Ja przeciwnie, dużo już widziałem i wiem, że mam rację.
- A wracając do dziennikarza?
Przedsiębiorca wstał zza trumny, zmiął zatłuszczoną
serwetkę i rzucił ją Karolowi pod nogi. - Dziennikarza? Nie ma żadnego
dziennikarza. A właściwie pan nim jest. W pańskiej głowie zrodził się
szalony, to znaczy szalony na pańską skalę, pomysł. Pomysł, by odkryć
coś potwornego. Stać się obrońcą prawa, więcej, obrońcą ludzkości przed
zalewem najgorszych indywiduów, takich właśnie cynicznych morderców z
zakładów pogrzebowych, jak ja. Już na samą myśl o mnie przechodzą pana
ciarki. Nie, nie tak. Muszę to sprecyzować. Pan nie jest dziennikarzem.
To nie pomysł narodził się w pańskiej głowie, ale ów dziennikarz, który,
poza pańską kontrolą, rozpoczął swoje idiotyczne śledztwo. Pan jest tylko
czytelnikiem, manipulowanym przez niego. Za sprawą tego paparazzi uwierzył
pan w zło, które czai się na każdym kroku. Ośmielił się pan przyjść do
mnie z oskarżeniem, bo on pociąga sznurki.
- Jakie sznurki?
- Te, do których przywiązane są pańskie ręce,
nogi, głowa. Niestety, drogi panie Karolu, prawda jest o wiele prostsza.
A może właściwie skomplikowana. Nikt nikogo nie zabił. Stefan powiesił
się sam. Rozumie pan? Sam! Bez niczyjej pomocy, po prostu nie dał sobie
rady z gnębiącymi go koszmarami. Tak, głównym powodem była kobieta. Tyle
że rozstanie z nią, a potem świadomość, że daje sobie radę bez niego,
stała się powodem rosnącej z dnia na dzień frustracji. Bo, nie wiem, czy
zauważył pan to na jego twarzy, on sam miał poczucie wielkiej przegranej.
Jedni żyją bez żadnych marzeń, drudzy kroją marzenia do swych możliwości.
Ale są tacy, i do takich należał Stefan, którzy wierzą, że zostali przez
los namaszczeni do realizacji wielkich celów. I im bardziej mijają się
z tymi celami, tym mocniej są przekonani, że muszą nadrobić stracony czas.
I marzą o jeszcze większej sławie, dążenia ich stają się absolutnie niewykonalne.
Najpierw z pomocą przychodzi alkohol, potem nierzadko narkotyki. Ale alkohol
nie jest cudownym środkiem, za jego pomoc słono się płaci. Przychodzi
wreszcie taki moment, gdy przestaje pomagać. Nie daje ani miłego podniecenia,
ani zapomnienia. Niezdobyta góra pojawia się w delirycznych koszmarach,
pączkuje, zalewa horyzont. Jest pan człowiekiem inteligentnym, więc nie
muszę panu mówić, co jest na końcu tej drogi.
Przez małe okienko w biurze wpadł promień słońca,
odbijając się w butelce z winem - zapłonęła jak znicz.
- Wie pan co jest na końcu drogi? - kontynuował
przedsiębiorca - przepaść. To zresztą łatwo sobie wyobrazić. Drogi panie
Karolu, w ogóle mam wrażenie, że ogląda pan zbyt dużo filmów, brutalnych
filmów. Pańskie podejrzenia są tego efektem.
- Myli się pan, nie mam czasu, żeby chodzić do
kina. Za telewizją nie przepadam. Rozumie pan, mały ekran, wszystko w
miniaturze - odparł Karol.
- Aha, wszystko w miniaturze... Ładnie powiedziane.
Nigdy nie przyszło mi do głowy, że świat w telewizji jest w gruncie rzeczy
miniaturą realnego świata. Jeśli jakiś przywódca grozi nam wojną z ekranu,
to nie należy się go bać, bo to tylko żałosna karykatura. Nieważne. Wobec
tego czyta pan za dużo książek, a nie wątpię, że kocha pan literaturę.
- Bo ja wiem...
- Wierzę w pana, panie Karolu. Przypadek Stefana
był wielokrotnie opisywany w powieściach. Czytał pan może "Stillera" Maxa
Frischa?
- Chyba tak, ale dość dawno.
- Stefan nie był Stillerem. Bo Stiller, po powrocie
z Ameryki, dokąd uciekł przed samym sobą i swoją miłością, Juliką, nie
chciał przyznać, że jest Stillerem. Nawet przed tymi, którzy go doskonale
znali i rozpoznawali. Trochę nieporadnie, ale jednak konsekwentnie grał
rolę, jaką sobie napisał. Bo Bogiem a prawdą każdy jest tym, kim chce
być. Jeśli powie mi pan, że już nie jest Karolem, tylko kimś zupełnie
innym, nie uznam pana za szaleńca. Chirurgia plastyczna dotyczy nie tylko
ciała, ale i duszy. Stefan nie wypierał się, że jest tą samą osobą, która
wyjechała do Ameryki, czyniąc jakąś tam, bądźmy szczerzy, niezbyt wielką
krzywdę Matyldzie. Nie przyszło mu do głowy, żeby wyprzeć się siebie,
a tym samym całego bagażu przeszłości. Najgorsze, że nie mógł wyprzeć
się siebie przed samym sobą. W ogóle nie miał pomysłu na swój ciąg dalszy.
Po kilku latach zrozumiał, że doszedł do końca drogi, że ciągu dalszego
być nie może. Czy pan naprawdę wierzy, że było coś więcej niż tylko nędzne,
żałosne, wręcz prymitywne samobójstwo?
Karol nie odpowiedział. Uznał, że nawet jeśli
przedsiębiorca kłamie, to on, Karol, nie jest w stanie dalej prowadzić
swego nieudacznego śledztwa. Przeprosił rozmówcę i odwrócił się, by wyjść.
Jednak zatrzymał się na chwilę:
- Kiedy spotkaliśmy się tam, na końcu drogi, powiedział
mi pan, że teraz ja i Matylda będziemy grali główne role w tym filmie...
- Że mam takie wrażenie.
- I co? Nadal pan je ma?
- Chyba się nie pomyliłem, przynajmniej co do
pana. Oczywiście taka główna rola, jaki film.
- Licha?
- To pan powiedział, a ja nie zaprzeczam. Pańska
wizyta u mnie, pańskie rewelacje... tego nie może grać statysta, taką
rolę autor powierza wyłącznie głównemu bohaterowi. Na tym rola się kończy,
wraca pan do niebytu. Może kiedyś świat filmu jeszcze się o pana upomni.
Karol kiwnął głową, ciężko westchnął i otworzył
drzwi.
- Myli się pan - usłyszał jeszcze. - Ta rozmowa
wcale nie musi kończyć naszej znajomości. Cały czas jestem zainteresowany
przyjęciem pana do pracy. Pracy, która ma tyle wspólnego ze śmiercią,
ile mają z nią nieboszczycy. Moja firma istnieje nie po to, by łączyć
się z zaświatami, ale by zarabiać pieniądze. Duże pieniądze.
*
* *
W
dniu, w którym miała się odbyć premiera "Pogardy", woźny wywiesił na drzwiach
teatru ogłoszenie następującej treści: "Dyrekcja teatru Miejskiego uprzejmie
informuje, że dzisiejsza premiera została odwołana. O zmianach w repertuarze
poinformujemy wkrótce".
Ci, którzy znali całą sprawę od kulis, wiedzieli,
że tym razem nie chodziło ani o chorobę aktorki, ani o strajk płacowy
załogi. Ale o to, że pewien młody dziennikarz przyszedł do dyrektora teatru
i opowiedział mu całą historię Matyldy, szczególnie jej pomysł na promocję
sztuki i własnej osoby.
- Wie pan co - miał odpowiedzieć dyrektor - śmierdzi
mi ta sprawa. Nikt nie uwierzy, że ona tak sama, z siebie. Ludzie pomyślą,
że wspólnie wymyśliliśmy tę mistyfikację. Gdyby to jeszcze była naprawdę
dobra sztuka, to by nam to wybaczono. Ale co tu dużo gadać, ta sztuka
to pretensjonalny, ciężki gniot.
- To dlaczego zdecydowaliście się na jej wystawienie?
- miał spytać dziennikarz.
- Promocja młodych talentów, ot co. Dostaliśmy
na to pieniądze z gminy, zorganizowaliśmy konkurs, ona nadesłała sztukę
i... wygrała. To była jedyna kandydatura. Dzisiaj młodzi nie chcą się
bawić w dramaturgię. Grać w teatrze, owszem, zawsze to pierwszy krok na
drodze na kariery filmowej. Ale pisać niskopłatne sztuki? Po co?
Dyrektor jednak nie wiedział, że pewna młoda aktorka,
przeciągając się leniwie w łóżku dziennikarza, poprosiła go: "Idź do mojego
dyrektora, opowiedz mu o wszystkim. Może zrezygnuje z ŤPogardyť? Nie chcę
grać tej idiotki, co nie umie się pogodzić z tym, że faceci zmieniają
kobiety, kobiety facetów, faceci facetów, kobiety kobiety... i tak dalej.
Wszystko płynie, życie, wino, gin, whisky, sperma, nalej mi jeszcze, nie
chce mi się wstawać".
*
* *
O
zmianach w repertuarze teatru Matylda dowiedziała się, jak inni, z ogłoszenia
na drzwiach. Kobieca intuicja podpowiedziała jej, co się za tym kryje.
Postanowiła nie pytać dyrektora o powody jego decyzji. Poszła do najbliższej
budki telefonicznej, aby zadzwonić do swego przyjaciela. Ten nie bardzo
chciał rozmawiać, wydukał z siebie jedynie: "Widzisz, oni o wszystkim
wiedzą, przycisnęli mnie, nawet policja zaczęła węszyć wokół mnie. Rozumiesz,
to była ryzykowna zabawa. Krytycy dzwonią do mnie i pytają o twoje wcześniejsze
utwory. Ja nie wiem co im odpowiadać. Boję się, że jak wszyscy się do
mnie dobiorą, to zacznę sypać. Właściwie już kazano mi pisać sprostowanie.
No, że nie sprawdziłem tej wiadomości o twoim zniknięciu, że prawdopodobnie
to był twój kaprys... Słuchaj, Matylda. Dajmy temu spokój. Niedługo sprawa
przycichnie, wszyscy o wszystkim zapomną. Jeszcze kiedyś wystawisz swoją
sztukę. Napiszę ci znakomitą recenzję.
Matylda rzuciła słuchawkę.
Nie wiedziała, co z sobą zrobić.
W końcu przyszło jej to do głowy.
Jej miejsce przy Stefanie.
Mimo wszystko.
A raczej wbrew wszystkiemu.
I będzie z nimi Paul Delvaux.
Poszła nad tory.
Przyglądała się mijającym ją pociągom. I cały
czas zastanawiała się, czy miejsce jej w wagonie, czy pod wagonem.
Raz wychylała swe ciało, by skoczyć pod pociąg
i raz na zawsze skończyć to nieudane życie.
A raz odchylała się do tyłu, w lęku przed gigantycznym
cielskiem lokomotywy.
Bo jednak chciała żyć.
Nagle zrozumiała, że ta śmieszna miłość do Stefana,
ten drobny incydent niewart choćby jednej łzy, pociągnął już jedną ofiarę.
I wystarczy.
A przecież nie należy marnować życia, czy to poprzez
śmierć, czy nieustającą żałobę po miłości, tym bardziej że tylu mężczyzn
wokoło.
Kupiła bilet. Nawet nie zapamiętała dokąd.
A potem wyrzuciła. I jak gdyby nigdy nic - wróciła
do domu.
Artur
Górski
(c) Copyright
by Andrzej Górski, 2002
(c) Copyright for cover by Andrzej Dudziński, 2002
(c) Copyright by Wydawnictwo AULA, 2002
Projekt okładki:
Andrzej Dudziński
Redaktor:
Piotr Müldner-Nieckowski
ISBN 83-85275-46-0
Wydawnictwo AULA
Podkowa Leśna, ul. Bluszczowa 23 |